PAMIĘTAMY!

Święta Bożego Narodzenia napełniają radością z  przyjścia na świat Jezusa Chrystusa i jednocześnie skłaniają do zadumy – co w życiu jest szczególnie ważne? Ojciec Święty Jan Paweł II przypominał Nam, że „… człowiek, który chce zrozumieć siebie do końca – musi ze swoim niepokojem, niepewnością, a także słabością i grzesznością, ze swoim życiem i śmiercią, przybliżyć się do Chrystusa”.  Dlatego musimy poszukiwać  w swoim życiu prawdziwych wartości.

W ciągu dwóch dni (23-24 grudnia) odwiedziliśmy kilkanaście grobów Żołnierzy Armii Krajowej, Osób zasłużonych dla naszej „małej Ojczyzny” i miejsc pamięci związanych z najnowszą historią Polski. Dzięki uczniom ze szkół w Gminie Radzymin, zaangażowaniu rodziców, nauczycieli i dyrekcji szkół – mimo trudności spowodowanych pandemią – spełniliśmy swoje patriotyczne zobowiązanie. Pamięć o Tych, którzy walczyli o wolność Ojczyzny jest naszym obowiązkiem i… skromną formą wdzięczności.

Uczniowie biorący udział w akcji zapoznali się ze wspomnieniami Jana Pstrzocha ps. Robak, żołnierza Armii Krajowej Obwodu „Rajski Ptak”, który uczestniczył w akcji Burza w walkach pod Ślężanami, Popowem i Sokołówkiem. 24 października 1944 roku NKWD aresztowało Jana Pstrzocha i zesłało w głąb Związku Sowieckiego.

„Po wycofaniu się sowieckich oddziałów pancernych przed hitlerowcami z Radzymina i jego okolic w dniu 2 sierpnia 1944 roku powróciłem z akcji Burza. Ukrywałem się przed Niemcami w zagrodzie rodzinnej, w zabudowaniach lub na łąkach. Pomocy udzielali mi moi rodzice, zaopatrując mnie w żywność, odzież i bieliznę. Tak przeżyłem ok. sześciu tygodni, tj. aż do wyparcia wojsk niemieckich przez sowieckie. Ponowne zajęcie miasta przez sowietów miało miejsce gdzieś w drugiej połowie września. W tym czasie zajęto Pragę i odrzucono Niemców za Wisłę. Po opuszczeniu przez hitlerowców prawobrzeżnych okolic Warszawy przestałem się ukrywać i pomagałem w gospodarstwie rolnym moich rodziców. W domu rodziców zajęli kwaterę łącznościowcy sowieccy.

Był 24 października, pogoda była ładna, więc ojciec mój i ja odpoczywaliśmy nieco po pracy. Wtedy zauważyłem zbliżającego się do naszego domostwa, kulejącego żołnierza sowieckiego. Słyszałem już o wywózkach w głąb Rosji żołnierzy AK i zaniepokoiłem się na jego widok. Chciałem ukryć się w zabudowaniach gospodarczych, ale mój ojciec uspokoił mnie. Kulawy pozdrowił nas i usiadł obok. Wydawał się bardzo utrudzony i odpoczywał czas jakiś nic nie mówiąc. Zauważył łącznościowców kwaterujących u nas, zagadał do nich, a ci na jego widok jak gdyby przestraszyli się. Zaniepokojony ich zachowaniem, postanowiłem bez pośpiechu odejść w stronę budynków gospodarczych.

Kulawy nagle ozdrowiał i dobywając pistolet nakazał pozostać mi na miejscu grożąc, że w razie próby ucieczki zastrzeli mnie, a więc ten biedak okazał się agentem NKWD. Jak się okazało znał moje imię i nazwisko, wiedział, że jestem podchorążym AK. Znał naszych sąsiadów i był dobrze zorientowany w terenie. Widać z tego, jak starannie przygotowano pochwycenie mnie. W domu byłem jeszcze przez chwilę. Ubrałem tylko co cieplejszego, pożegnałem rodziców i pod eskortą bezpiekowca sowieckiego, udałem się w stronę miasta. Idąc wzdłuż torów kolejowych linii Tłuszcz-Legionowo napotkaliśmy Edwarda Łosiewicza z Legionowa. Eskortujący wtedy go zatrzymał, wylegitymował i nakazał iść razem.

Tak dotarliśmy do Radzymina, gdzie zaprowadzono nas na piętro domu, w którym mieściła się apteka Łobodowskiego. W niewielkim pomieszczeniu oczekiwali na nieznane, moi znajomi z miasteczka, byli nimi: Rosa, Wilkowski Aleksander, bracia Zaklika Tadeusz i Czesław i jeszcze inni, których nie przypominam sobie. Po krótkim oczekiwaniu wprowadzono mnie do sąsiedniego pomieszczenia, w którym oficer sowiecki w stopniu kapitana, starał się ustalić moje powiązania organizacyjne w AK: stopień i funkcję jaką pełniłem. Zaprzeczałem wszystkiemu, co kapitana wprowadzało w stan podniecenia i gniewu. W czasie tego dosyć krótkiego przesłuchania, kilkakrotnie groził mi użyciem broni. Jeszcze tego dnia pięciu z nas pod eskortą dwóch żołnierzy sowieckiej bezpieki, pieszo udało się do Wołomina.

W Wołominie nasi opiekunowie chcieli pozostawić nas w budynku wyglądającym na szkołę, którą zajmowali Sowieci, ale z nieznanych mi powodów nie przyjęto tam nas. Wobec tego pod bagnetami udaliśmy się do wsi Ostrówek koło Klembowa. Tam w ogrodzonym lesie, strzeżonym przez posterunki sowieckie, urządzono obóz przejściowy dla osób podejrzanych o przynależność do AK. W dniu 24 października 1944 roku zatrzymanych mogło być około 400 ludzi.

Warunki sanitarne w obozie były ciężkie, wyżywienie wystarczające, traktowani byliśmy dobrze, a w rocznicę rewolucji październikowej każdy z nas otrzymał po dwa kieliszki wódki. Pod koniec pierwszej dekady listopada przewieziono zatrzymanych z obozu w Ostrówku do Tłuszcza i umieszczono ich w barakach na terenie huty szkła. Tam przebywaliśmy zaledwie 2-3 dni. Z nieznanych mi powodów baraki, w których mieszkaliśmy spłonęły i Sowieci zmuszeni byli do ewakuowania nas z huty szkła. Wróciliśmy więc marszem nocnym do obozu leśnego w Ostrówku. W niedługi czas po tym wydarzeniu przetransportowani byliśmy samochodami ciężarowymi do Sokołowa Podlaskiego.

Pobyt w obozie sokołowskim trwał krótko. Zgromadzono w nim setki, a nawet tysiące ludzi związanych z AK. Warunki bytowe były znośne, a wyżywienie dobre. Po kilku dniach pobytu przewieziono nas samochodami na stację kolejową w Sokołowie Podlaskim i załadowano do krytych wagonów kolejowych na gołe deski, po czterdziestu ludzi w wagonie. W transporcie naliczyłem 40 wagonów, co dawało 1600 osób. Wagon był wyposażony w piecyk, opalany miałem węglowym, którego zapas znajdował się przy piecyku. Podróż w głąb terytorium sowieckiego trwała 11 dni, była bardzo uciążliwa z licznych i zrozumiałych dla każdego względów. Raz dziennie otwierano zaryglowane drzwi i podawano po 3/4 litra gęstej kaszy na osobę. Urządzeń sanitarnych, chociażby najprymitywniejszych w wagonie nie było.

Trzymano nas stale w wagonach zamkniętych, tak więc załatwiać musieliśmy się na drzwi, po których nieczystości w czasie jazdy pociągu spadały w dół. W wagonie panował więc nieznośny zaduch. Po 11 dniach, tj. 11 listopada 1944 roku, po ciężkiej podróży dojechaliśmy do miejscowości Borowicze (…).

Borowicze wydawały mi się ładnie położonym miastem, nad rzeką Mstą. Dosyć ludnym i liczącym wówczas ok. 50 tys. mieszkańców. Po wyładowaniu z wagonów poprowadzono nas piątkami przez ulice miasta, pod liczną eskortą z bagnetami broni. Ludność stojąca wzdłuż ulicy i przyglądająca się naszemu przemarszowi opluwała nas i nazywała polskimi bandytami.

Jan Pstrzoch miał szczęście i powrócił w 1946 roku z zesłania do Polski. Przez wiele lat mieszkał w Radzyminie, zmarł 30 października 2006 roku i został pochowany na starym cmentarzu  w Radzyminie.

 

Opr. i zdjęcia W. Kolatorski